rodzina Skupień

rodzina Skupień
rodzina Skupień

czwartek, 19 grudnia 2013

Historia pewnego półmiska

Polska lat 70. Moja teściowa postanawia odwiedzić rodzinę swojego męża na Ukrainie. Bardzo pragnie zobaczyć tereny, które zna z opowiadań swoich teściów. Ciągle słyszy o przepięknych górach, zieleni tak zielonej, że nigdzie takiej nie ma, krystalicznie czystej wodzie. A co roku w Wigilię, gdy przygotowuje karpia w galarecie wg przepisu przywiezionego ze Wschodu, słucha wspomnień dziadka Karola o tym, jak to przed wojną, na kilka dni przed świętami kupował dorodnego karpia a babcia go szykowała i na wielkim porcelanowym półmisku karp w galarecie był wystawiany na wystawie sklepowej wśród  świątecznych dekoracji. Ponoć całe miasteczko przychodziło go oglądać.
Teściowa jedzie więc do Doliny w dawnym stanisławowskim. Bliscy przyjmują ją serdecznie. Kiedy już się trochę poznali, zebrała się na odwagę i poprosiła, aby pokazano jej dom i sklep, w którym mieszkał i pracował dziadek Karol. Rodzina spełniła życzenie, ale mojej teściowej nie wystarczyło samo oglądanie z zewnątrz. Zapragnęła wejść do środka  i zobaczyć czy jest tam tak, jak jej opowiadano. Myślę, że rodzina była trochę zaniepokojona tym pomysłem. W końcu w domu tym mieszkali już jacyś inni ludzie. Jednak nasza Zosia nie dała za wygraną. Delikatnie zapukała do drzwi i kiedy pojawił się w nich gospodarz,  wyjaśniła skąd jest i czego chce. Wpuszczono ją do środka. Oczywiście wiele rzeczy wyglądało inaczej niż przed wojną, ale rozpoznała niektóre meble, czy ozdoby. Trudno, pomyślała, taki los. Kiedy jednak zobaczyła  w przeszklonej szafce porcelanowy półmisek dziadka Karola nie wytrzymała: "przepraszam, ale wydaje mi się, że ten półmisek został tu po moim teściu, bardzo chciałabym go mieć z powrotem" wypaliła moja teściowa. Nie pamiętam już, jak zareagowali właściciele, ale ona wyszła z tego domu z półmiskiem. Bała się go jednak przewozić przez granicę, został więc u rodziny. "Przynajmniej u swoich, a nie obcych", zakomunikowała po przyjeździe do Opola. Kuzynostwo wiedziało jednak, że jej zależało na tym naczyniu i któregoś pięknego dnia, przy okazji rewizyty w Polsce przywieźli półmisek.
Parę lat temu teściowa podarowała ten półmisek mi. Wiedziała, że bardzo lubię starą porcelanę, a do tego wciąż miałam problem z odpowiednio głębokim półmiskiem (taki musi być do karpia w galarecie). Oczywiście musiałam go wypróbować.  Zaprosiłam na Wigilię całą rodzinkę (moją i męża), przygotowałam z pomocą teściowej rybę i ułożyłyśmy ją na półmisku dziadka. Ponieważ jest on dość duży, to nie zmieścił się w lodówce. W swej genialności wystawiłam go na balkon. Wszystkim opowiadałam o niespodziance, jaka czeka ich na kolacji (nikt nie wierzył, że zrobiłam karpia, a o półmisku nie wiedzieli) i kiedy nadszedł ten moment, mój mąż z dumą otworzył balkon i wniósł półmisek. Na jego widok moja siostra podniosła się z krzesła: ale cudny półmisek! Zawołała. Ściągnęłam folię, (myśląc w duchu, że teraz to ich dopiero zaskoczę) i ... zbladłam. Nasz karp zamarzł na kość. Nie nadawał się do jedzenia, a kiedy się odmroził, z galarety zrobiła się woda. Wszyscy mieli jednak taką chrapkę na niego, że zjedli i tę płynną galaretę. Półmisek jednak zrobił wrażenie.
Jest to jedyna pamiątka po dziadkach męża. Traktuję go jako łącznik z tymi przedwojennymi czasami, z tamtym Kresowym światem, namacalny dowód pokręconych losów moich bliskich.

niedziela, 1 grudnia 2013

Gwara to także dziedzictwo przodków

Do napisania  skłoniła mnie lektura pewnej publikacji Wrocławskiego Towarzystwa Naukowego, do której link otrzymałam od kolegi genealoga. Oto on:http://www.wtn.wroc.pl/files/RKJ%20XXXIX.pdf. Publikacja zawiera wiele ciekawych artykułów, ale mnie szczególnie zaciekawił  ten napisany przez p. Marzenę Muszyńską dotyczący określeń stosowanych wobec dzieci na Śląsku.  Uświadomiłam sobie, że w ten sposób mogła zwracać się do mnie i mojego rodzeństwa nasza ojczysta babcia, wspominana już Balbina Jenek. Mogła, bo przecież pochodziła ze Śląska, ale ja niestety tego nie pamiętam. Nikt nie rozmawiał w domu gwarą, ani tata, ani jego rodzeństwo. O tym, że ojciec zna gwarę przekonałam się dopiero po swoim ślubie, kiedy zaczęłam uczyć  na wsi opolskiej i nie raz miałam problemy ze zrozumieniem swoich uczniów. Pewnie mówienie gwarą w mieście, w czasach "jedynie słusznego" ustroju nie było dobrze widziane, a może inne względy o tym zadecydowały , w każdym razie ta część dziedzictwa nie została mi przekazana.

Niemniej odnalazłam w w/w artykule określenia, które mnie trochę zdziwiły, trochę rozbawiły. Podaję kilka : 

Określenia używane w stosunku do małych niegrzecznych dzieci:

-  bębenek, bęben ( bynben)
-  bękart ( bynkart)
-  babrak
-  babuć
-  bachor - zwłaszcza mówiono tak o malutkim ,ciągle płaczącym dziecku
-  bzdurak - o dziecku upartym, nieposłusznym
-  drabik - urwis, psotnik
-  smark, śpik - o podlotku, takim co to udawał dorosłego
   maślak, mamlak, mazak,ślimtak, - dziecko skłonne do płaczu, nadwrażliwe
-  galaciarz - chłopak, który uganiał się za dziewczynami

Ciekawa jestem jak to wyglądało w innych rejonach Polski? Rodzina męża pochodzi z Kresów , muszę przyjrzeć się jakich określeń używano w gwarze z tamtych stron.

środa, 20 listopada 2013

Małżeństwo, rozwody,romanse i statystyka genealogiczna

Statystyki mojego komputerowego programu genealogicznego podają, że wśród moich i mojego ślubnego wstępnych zawarto 89 związków małżeńskich. O rozwodach nic mi nie wiadomo. Najdłużej trwającym związkiem były małżeństwa naszych rodziców – 49 lat. W obu przypadkach śmierć jednego z małżonków stanie na drodze do obchodów „ Złotych Godów”.
Ciekawie przedstawiają się również różnice wieku między małżonkami. W sześciu przypadkach na te 89 to żona była starsza od męża. Największa różnica wynosiła 7 lat. Było tak w przypadku 3x prababki ciotecznej mojego męża – Wiktorii Ilnickiej, córki Jana i Tekli Ponarskiej.
Wiktoria , to w ogóle dosyć interesująca osóbka. Wychodziła za mąż trzykrotnie . W ciągu pięciu lat pochowała dwóch mężów : pierwszy mąż był jej rówieśnikiem , drugi właśnie o 7 lat młodszy ( w chwili zawarcia związku miał 18 lat ona 25). Niestety prababcia długo nie cieszyła się młodym mężem. Dziewięć miesięcy po ślubie Maciej umiera. Zdążyła jeszcze mieć z nim dwoje dzieci. Tak..tak.. dwoje! Pierwsze z nich urodziło się 20 dni po ślubie. Zapisane zostało jako dziecko z prawego łoża i nosiło nazwisko Macieja. Nie wiem czy mógł to być pogrobowiec, którego Maciej uznaje za swoje czy raczej prababcia zaszalała i musiała brać ślub? Nie odnalazłam aktu śmierci jej pierwszego męża. Kolejne dziecię przyszło na świat sześć miesięcy po śmierci drugiego męża.
Na swojego trzeciego towarzysza życia Wiktoria czeka 4 lata , ale musiała być już bardzo osamotniona skoro na miesiąc przed ślubem rodzi córeczkę Katarzynę, a przyszły małżonek uznaje dziecię za swoje, co księżulo skrupulatnie odnotował w księgach. Dziecię zapisano jako „z nieprawego łoża” ale zamieszczono dopisek o uznaniu ojcostwa. Wiktoria rodzi jeszcze czwórkę dzieci, w sumie z trzema mężami ma ich siedmioro czym prawie dorównuje swojemu ojcu – Janowi. Ten z dwoma żonami ma 12 dzieci.
Jan znajduje się także w czołówce notowań w kategorii: „Największa różnica wieku między małżonkami”. Jego druga żona była młodsza od niego o 12 lat. Chociaż zdecydowane pierwsze miejsce w tej kategorii należy się mojemu pradziadkowi macierzystemu Józefowi Sendkowi. Kiedy zmarła jego pierwsza żona wziął sobie za towarzyszkę życia jej siostrę – 14 lat młodszą od siebie Stanisławę.
Przyglądając się statystykom genealogicznym dotyczących moich przodków widać, ze jeszcze dwa pokolenia do tyłu kobiety były bardzo płodne i właściwie to na okrągło były w ciąży. Nie wiem na ile był to ich wybór, a na ile potrzeba czasów, normy obyczajowe. Sporo dzieci umierało we wczesnym dzieciństwie, rodzina potrzebowała rąk do pracy, a więc trzeba było zastąpić te , które przedwcześnie odeszły. Pewnie także w tamtych czasach niezbyt przychylnym okiem patrzono na mężatki bezdzietne, no i mężczyzna, który nie miał spadkobiercy nie był mężczyzną.
Pokolenie moich rodziców i moje ograniczało się raczej do dwójki dzieci, no w porywach szaleństwa do trójki. Jak będzie w pokoleniu, które obecnie wkracza w wiek prokreacyjny? Jakoś marnie to widzę – póki co posucha.
Nie wiem czy małżeństwa pra... były szczęśliwe czy nie ? Z opowiadań mojej mamy wiem tylko tyle, że jej rodzice bardzo się kochali, chociaż dziadek Mietek ponoć miewał jakieś skoki w bok, ale babcia mu wszystko wybaczała , a tak po prawdzie to on nie widział świata poza nią. Dziadek pięknie śpiewał i kiedy babcia była na niego obrażona, to potrafił stanąć pod oknem ich domu i śpiewać na cale gardło „ ta ostatnia niedziela, jutro się rozstaniemy...” babci miękło serce i dołączała do niego. Już w duecie kończyli piosenkę . O rozstaniu nie było mowy.
Z kolei kiedy zapytałam teściową czy wie jak poznali się dziadkowie mojego męża i dlaczego się pobrali, to usłyszałam odpowiedź, że to nie było małżeństwo z miłości. To ich rodzice o tym zadecydowali a chodziło o majątek – jego powiększenie. Byli jednak bardzo zgodną parą, która przeżyła ze sobą ciężkie lata tułaczki wojennej, repatriacji i niełatwych pierwszych lat pobytu na Ziemiach Odzyskanych.
Najbardziej jednak utkwiła mi w pamięci rozbrajająca szczerość mojej mamy, która stwierdziła, że wyszła za mojego ojca „ bo był najprzystojniejszy w całej wsi”.



 moi rodzice : Alicja i Gerard Jenkowie




Moi dziadkowie macierzyści: Wanda i Mieczysław Sendkowie


Lorenzowie cz.2


Anna urodziła się 16.07.1900 r. w Dolinie w domu pod nr 179 jako pierworodna córka Józefa Lorenza ( rolnika) i Teresy Kaufhold. Chrzestnymi małej Ani zostali Józef Lorenz ( stryjeczny dziadek? Ojciec?) i Ludwika Winter żona Jana rolnika. Józef i Teresa doczekali się jeszcze ośmiorga potomstwa : 5 córek i 3 chłopców. Niestety troje  z nich (Rudolf, Joanna, Paulina) umiera w niemowlęctwie. Każde przeżywa tylko jeden rok. Dla rodziców były to zapewne ciężkie czasy, ponieważ dzieci rodzą się i umierają właściwie co dwa lata. Na szczęście narodziny piątego w kolejce Jana kończą złą passę. O życiu Anny w rodzinnym domu nie wiem właściwie nic. Jeden z byłych mieszkańców Doliny twierdzi, że Lorenzowie mieszkali na tak zwanym Broczkowie, dzielnicy Doliny leżącej na krańcach miasta, przy drodze na Bolechów i Hoszów.W pamięci mieszkańców zachowali się jako Niemcy, chociaż w przekazach rodzinnych utarło się mówić iż babcia Anna była Austriaczką. Dlaczego? Być może nie chciano przyznawać się do niemieckich korzeni w latach powojennych, a być może sama rodzina babci opowiadała, ze przybyli z Wiednia, co mogło być prawdą, bo tam był punkt przerzutowy dla kolonistów józefińskich.

Mając 28 lat wychodzi za mąż za sześć lat młodszego Karola Ilnickiego z Doliny. Małżeństwo to było ponoć zaaranżowane przez rodziców młodych ze względów materialnych. Anna i Karol musieli jednak przypaść sobie do gustu, bo przeżyli wspólnie w zgodzie ponad 30 lat. Początkowe spokojne życie rodzinne przerwała im II wojna światowa. Lorenzowie jako potomkowie niemieckich osadników muszą podporządkować się niemiecko – radzieckiej umowie i w ramach akcji „ Heims ins Reich” zostają przesiedleni na tereny należące do Niemiec. Małżeństwo wraz z dwojgiem dzieci dociera aż do Hamburga. Nie mogąc się zaaklimatyzować w nowym miejscu, postanawiają wrócić do Doliny gdzie pozostało rodzeństwo Karola. Do wyjazdu z Doliny i okolic zostali zmuszeni także pozostali członkowie rodzinny Anny. Jej bratanek Adam Lorenz wspomina ten okres tak :

Pamiętam, że wyjeżdżały całe rodziny. Ja jechałem z dziadkiem ( Józef Lorenz – ojciec Anny) , matką, bratem Józefem i malutką siostrzyczką Ireną. Ojciec mój został w tym czasie wcielony do wojska niemieckiego i walczył na froncie wschodnim. Było nam ciężko. Dziadek cały czas wspominał Dolinę i to co tam pozostawili. W nowym miejscu nie czuł się dobrze. Z tej zgryzoty popełnił samobójstwo : powiesił się. Mama postanowiła wyjechać dalej i dotarliśmy do Meklemburgii. Tam mieszkaliśmy i pracowaliśmy w gospodarstwie rolnym aż do końca wojny. Po wojnie matka rozpoczęła poszukiwania ojca, bo nie było żadnych wieści o nim. W poszukiwaniach pomógł Czerwony Krzyż. Okazało się, że ojciec przebywa w Szkocji. Pojechaliśmy więc do niego i tam rozpoczęliśmy nowe życie”.

W Szkocji Adamowi i jego rodzinie powiodło się. Mieli tam wielkie gospodarstwo rolne a z czasem zajęli się hodowlą świń. W nowym miejscu rodzina powiększa się i na świat przychodzi Elżbieta.

Adam, już jako dorosły człowiek, wyjeżdża do Kanady, gdzie zatrudnia się na etacie robotnika budowlanego. Odłożywszy trochę grosza kupuje farmę i hoduje krowy. Sprowadza do Kanady swojego brata Józefa z rodziną i po pewnym czasie otwierają własną firmę budowlana.

Anna doczekała końca wojny w Dolinie, ale niestety znowu przyszło jej opuścić rodzinne strony, zostawić dorobek małżeńskiego życia i ruszyć w nieznane. Jej mąż nie chciał przyjąć obywatelstwa radzieckiego i zostali repatriowani na polskie Ziemie Odzyskane. Po wielu perypetiach osiedlają się w Opolu gdzie Anna umiera w 1965 r.

piątek, 15 listopada 2013

Dzieje rodziny Lorenz (1)


  Tym razem  przedstawiam  historię życia ojczystej babci mojego męża. Opowieść powstała dzięki  internetowym stronom GENI i MyHeritage. To właśnie tam poznałam Andrzeja Delwo i  Waltera Lorenza, krewnego, o którym do tej pory nic nie wiedzieliśmy.  Okazało się , że Walter i mój mąż  mają wspólnego przodka : Henryka Lorenza ur. w 1750 r.  Synową owego Henryka została Maria Józefa Delwo  stając się równocześnie 4 x prababką mojego  ślubnego.

Dnia 10 listopada 1928 r. Karol Ilnicki poślubia Annę Lorenz córkę Józefa i Katarzyny Kram. Anna jest potomkinią niemieckich osadników,którzy przybywają na Podkarpacie w ramach tak zwanej kolonizacji józefińskiej. Przodkowie Anny osiedlili się we wsi HOFFNUNGSAU,niedaleko Doliny w woj.stanisławowskim na dawnych Kresach Wschodnich. Miało to miejsce zapewne około roku 1780, gdyż 6 września 1787 roku rodzi się tam Mikołaj Lorenz – prapradziadek Anny. Wcześniej rodzina mieszkała na terenie Niemiec. Najstarsze informacje do jakich dotarłam świadczą o tym iż kolebką rodu były okolice Hanoweru. Tam w roku 1699 biorą ślub: Johann Baptist Lorenzing i Anna Marta Runge. Syn tej pary używa już nazwiska Lorenz( tak zapisany jest w aktach ślubu z Marią Anną Herdeman). Dlaczego zmieniono brzmienie nazwiska?Czy to tylko pomyłka urzędników czy była jakaś konkretna przyczyna ? Nie wiadomo, ale od tego momentu w aktach pojawiają się Lorenzowie a nie Lorenzingowie.
Wnuk Johanna Lorenzingena- Henricus – ur. 26.09.1750r. jest tym, który rozpoczął galicyjską linię tej rodziny. Czym zajmowali się przodkowie Henryka nie wiem, ale wszystko wskazuje na to, ze przybyli na tereny Galicji w ramach drugiej tury kolonizacji józefińskiej, w której to pozwolono osiedlać się na Wschodzie nie tylko rzemieślnikom ale i rolnikom , Osiedli na wsi, a więc można przypuszczać, ze byli rolnikami.
Rodzina Lorenzów była bardzo liczna i rozgałęziona. Nie sposób opisać losów każdego jej członka. Mnie, oprócz Anny z Lorenzów Ilnickiej, zainteresowało jeszcze kilka postaci. Chociażby Henryk Jan Lorenz - jej stryjeczny pradziadek.

Henryk urodził się jako 7 dziecko Mikołaja Lorenza i Marii Józefy Delwo( także z rodziny niemieckich kolonistów) w 8.11.1827r. w Hoffnungsau. Nie wiem dokładnie kiedy opuścił dom rodzinny, ale w momencie ślubu z Katarzyną Dietrich mieszka w Koenigsau nr 7. Ślub odbył się 3.02.1852 r. w Kałuszu, ponieważ panna młoda pochodziła z wioski gdzie nie było kościoła katolickiego i najbliższy był właśnie w tej miejscowości. Po ślubie młodzi zamieszkują w Radziejowie pod nr 7. Matka Henryka przeprowadza się razem z nimi. Po śmierci Marii Józefy w 1856 r Henryk wraz z żoną przeprowadza się do Besarabii( dzisiejsza Rumunia) by gospodarzyć na obiecanej mu ziemi. Rodzina Lorenzów mieszka tam aż do około 1907r., kiedy to, z nieznanych mi przyczyn, Henryk, jego żona oraz ich syn z rodziną postanawiają wyruszyć w świat. W listopadzie 1907 r. 80 - cio letni już Henryk i jego bliscy na pokładzie statku Kronprinz Wilhelm wyruszają z portu w Bremerhaven do Nowego Yorku. Nie wiem czy Nowy York nie przypadł do gustu rolnikom ze Wschodu, czy też po prostu nie było tam dla nich miejsca,ale postanawiają ruszyć dalej, by osiąść na stałe w Saskatchewan w Kanadzie. Henryk musiał być krzepkim osiemdziesięciolatkiem,bo zakłada własną farmę w miejscowości Pleasant Dale i prowadzi ją jeszcze kilka ładnych lat. W 1915 r. otrzymuje on obywatelstwo Kanady , a jego dzieci dochodzą do wniosku, że jest już za stary by prowadzić farmę. Zamieszkuje więc ze swoją córką : Anną Marią Zentner . Przebywa u niej tylko rok i wraca na swoją farmę. Mieszka tam jeszcze 6 lat i umiera 6 października 1922 roku. Przyczyną śmierci był mały wypadek: otóż Henryk potknął się o zabawki leżące na schodach i złamał biodro. Dwa tygodnie leżał w łóżku, ale niestety wiek ma swoje prawa i nic nie można było już zrobić. Zmarł w wieku 95 lat. CIEKAWĄ POSTACIĄ była też żona jednego z kuzynów prapradziadka Anny : Katarzyna z domu Delwo. W drugiej połowie XIX w. Katarzyna i jej mąż Jakub Lorenz także wyemigrowali do USA. Zamieszkali na farmie w Easby Township w Północnej Dakocie. Katherina Margaret była kobietą stylową, nosiła buty na wysokim obcasie, fantazyjne suknie i kapelusze. Nigdy nie nauczyła się języka angielskiego.
                     Ciąg dalszy nastąpi  niebawem

niedziela, 20 października 2013

Dobra cz.2

Kiedy podeszliśmy pod główne wejście zobaczyłam jak bardzo  pałac jest zniszczony. Weszliśmy do środka . Tata opowiadał jak to pod główne wejście podjeżdżały  wozy  Jaśnie Państwa a dziadek Karol  powoził w liberii stangreta, w białych rękawiczkach. Konie miały czasem nakładane na kopyta białe skarpetki. Szukaliśmy  jakiś pozostałości dawnej świetności  pałacu, ale nic nie znaleźliśmy. Tata postanowił pokazać mi miejsce gdzie stał jego dom rodzinny. Była tam kupka gruzu i nic więcej. Ojciec zaczął przeszukiwać gruz i opowiadał jak to w czasie wojny uciekali przed Ruskimi aż pod austriacką granicę, a kiedy wrócili dom był zbombardowany, rzeczy rozgrabione. Nawet skrzynię       z domowymi"skarbami" zakopaną w podłodze piwnicy domu ukradziono. Tata odnalazł tylko swoją łyżkę do zupy, którą ( jak opowiadała mama) długo jeszcze używał. Z  tego miejsca przeszliśmy pod boczną wieżę  i rodzice pokazali mi dwa dołki  u jej podnóża. Ponoć są to ślady po kolanach  właścicielki  pałacu. Była ona Amerykanką, córką bogatego przemysłowca. Kiedy wybuchła wojna  (wg, opowieści taty) synowie hrabiny poszli na wojnę i zginęli, a ona z rozpaczy rzuciła się z wieży zamkowej w przepaść. Chyba tata coś nie bardzo pamiętał, albo nie powiedziano mu wszystkiego,  bo w źródłach znalazłam informację, że synowie ci,  gdy wybuchła wojna byli w USA i od hrabiny zażądano, aby namówiła ich do powrotu, bo jeżeli nie to odeślą ją do obozu koncentracyjnego. Hrabina bojąc się, że synowie ulegną szantażowi popełniła samobójczy skok z wieży.

    Kiedy  kilka lat temu, niedługo przed swoją śmiercią, rodzice pojechali  do Dobrej nie mogli już wejść na teren zamku. Okazało się, że wykupił go prywatny przedsiębiorca  i trwa przebudowa,   ale  szczęście im sprzyjało, bo ów przedsiębiorca był na miejscu i kiedy dowiedział się, że tata mieszkał na terenie posiadłości zaprosił ich i opowiedział o swoich zamiarach. Chciał wiedzieć jak zamek wyglądał, jak tu się żyło. Ojciec dał mu adres swojej starszej  siostry, która lepiej wszystko pamiętała. Właściciel później rzeczywiście skontaktował się z ciocia. Wiem też, ze jakieś dwa lata temu odwiedziła Dobrą córka właścicieli, która obecnie mieszka w USA ( czy Kanadzie) i pytała się o ciotkę. Ponoć w dzieciństwie się kolegowały. Niestety  cioteczka gościła akurat u mojej siostry i nie było jej w Polsce.
                                                    http://opolskie.regiopedia.pl

 Osobiście już dawno nie byłam w Dobrej. Śledzę tylko doniesienia w prasie o postępach prac.        Na pamiątkę pozostał mi kafelek przywieziony z którejś wyprawy w te okolice ( kiedy mój syn był mały często robiliśmy sobie pikniki w parku pałacowym). Kafelek wg. taty był fragmentem dekoru na ścianie w kuchni, w której pracowała babcia Balbina. Teraz ozdobi którąś ze ścian mojego nowego domu. Aha, i pozostała jeszcze w rodzinie miłość do koni. Ojciec pracował swego czasu jako kowal, siostrzenica jeździ konno. Dobra to nie jedyny piękny pałac w okolicy Opola i nie jedyny związany    z moja rodziną. Następny chronologicznie był zamek we Frączkowie, ale o tym kiedy indziej.

Dobra cz.1

Pomysł na ten wpis powstał w wyniku  rozmowy  z Pajolą i Generałem ( moimi genealogicznymi przyjaciółmi), którą przeprowadziliśmy  w drodze do Warszawy. Jechaliśmy na kolejne urodziny Genpolu i  chcąc się bliżej poznać  gawędziliśmy  o swoich poszukiwaniach genealogicznych, rodzinach. W którymś momencie nadmieniłam, że mój ojciec  urodził się w Dobrej  pod Opolem. Zauważyłam błysk zainteresowania w oczach Joli i usłyszałam: " Czy ten zamek jeszcze tam jest? Nie wiesz co z nim się dzieje? ". Oczywiście wiedziałam, bo jak miałam  nie wiedzieć skoro przez całe swoje dzieciństwo  słyszałam opowieści związane z tym pałacem. Moja opowieść wyraźnie poruszyła  słuchaczy, a Jola zasugerowała abym opisała to wszystko. Rozmyślając nad tym w domu, pomyślałam; " kurcze, przecież w  życiu naszej rodziny ciągle przewijały się jakieś pałace. Może nie wszystkie są aż w tak dużym stopniu związane  z jej członkami jak Dobra, ale jednak" . Postanowiłam więc opowiedzieć o wszystkich, tym bardziej, że przecież spora część z Was nie pochodzi z Opolszczyzny i może nie zna tych terenów, a warto je poznać bliżej. Zatem rozpoczynam opowieść. Na początek  Dobra związana z rodziną  Jenek.



                                                            to  pałac w Dobrej, stan z XIX

Pierwszy znany obiekt powstał w tym miejscu w XVIII w., a jego budowniczym był Erdmann Karol von Redern. Jednak już wcześniej w Dobrej mieściła się siedziba rycerska. Jak pisze Roman Sękowski w Herbarzu szlachty śląskiej na przełomie XIV i XV w. w dokumentach książąt opolskich występowali panowie z Dobrej. W 1780 r. pałac nabyła rodzina von Seherr-Thoss, która aż do 1945 r. posiadała majątek. Całkowita przebudowa obiektu w stylu neogotyckim wg projektów architekta Gottge-treu z Charlottenhof nastąpiła w latach 1857-1860. W 1945 r. pałac spłonął i popadł w ruinę    i wygląda  tak:

                                                 http://www.k-k.pl/zamki/dobra.html

   W tym  zamku mama mojego taty, czyli babcia (a raczej jak mówią na Śląsku "ołma") Balbina, pełniła funkcję szefowej kuchni, a jak opowieść rodzinna głosi jej związki z hrabią Seherr - Thoss nie były tylko czysto służbowe.
   Dziadek, późniejszy mąż babci Balbiny był stajennym ( koniuszym) u tegoż hrabiego. Czasami pełnił również funkcję stangreta, gdy pan zamku jechał w odwiedziny np. do pobliskiej Mosznej ( też jest tam piękny zamek, zwany zamkiem pijanego architekta). Po lewej stronie pałacu ( patrząc na zdjęcie) stał dom babci i dziadka, oddany do ich dyspozycji przez samego hrabiego. Solidny duży budynek,  w którym urodził się mój ojciec i jego rodzeństwo. Pamiętam z dzieciństwa opowieści  siostry taty, ciotki Agnieszki, o pięknej sali balowej w zamku hrabiego, gdzie  jadano śniadania świąteczne, na które zapraszano całą służbę. O tym jak pięknie była urządzona oraz o kryształowym wielkim żyrandolu wiszącym nad stołem. Kiedy byłam już w szkole podstawowej  rodzina doszła do wniosku, że należy pokazać mi miejsce urodzenia taty. Zajechaliśmy do parku otaczającego zamek. Tata od razu zaczął opowiadać: tu była droga, tam jeden staw, tu mostek itd. Wreszcie pojawiła się bryła zamku. Majestatyczne ściany , które zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Z daleka  nie było widać,że to ruina, dopiero jak podeszliśmy bliżej , zobaczyłam  ogrom zniszczeń  dokonanych przez historię, upływający czas, ale i głupotę ludzi. Z opowieści ojca dowiedziałam sie, ze w czasie wojny  zamek był bombardowany, a  reszty zniszczeń dokonali żołnierze rosyjscy i okoliczni mieszkańcy. Zamek ma także swoja tajemnicę, tragiczną historię (patrz wpis " Kopciuszek z Dobrej) . Jeśli  nie zanudziłam Was, to zachęcam do przeczytania  następnego odcinka blogu.

Kopciuszek z Dobrej


Co mają ze sobą wspólnego córka amerykańskiego dyplomaty – Muriel White, jej mąż hrabia Herman von Seherr – Thoss i prosta śląska dziewczyna – Albina z domu Wilk – moja babcia ojczysta?
Otóż wszystkie te osoby połączyły wydarzenia jakie rozegrały się podczas II wojny światowej w majątku von Seherr- Thoss-ów w Dobrej na Opolszczyźnie . Historia rozpoczyna się właściwie w roku 1914,kiedy to nastoletnia Albina ( lub Balbina, bo tak mówiliśmy do babci) wyrusza ze swojego rodzinnego Rozkochowa do pobliskiego majątku w Dobrej. Wyrusza w poszukiwaniu pracy, by wspomóc rodzinę i zarobić na swoje utrzymanie. Początkowo pracuje w folwarku, w stodole przy krowach, ale pewnego dnia zauważa ją starsza pani von Thoss i zachwycona urodą dziewczyny zarządziła przeniesienie jej do pracy w pałacu. „ Taka piękna dziewczyna nie będzie robiła przy krowach” – miała powiedzieć hrabina. Tak rozpoczęła się kariera mojej babci Balbiny w dworskiej kuchni. Z czasem została jej szefową.
Rodzinna wieść niesie, że na urodę babci nie pozostał obojętny również syn hrabiny – Herman. W każdym razie mając 21 lat Albina zostaje wydana za Karola Jenka, stajennego hrabiego Hermana i jest już w ciąży  ze swoim pierwszym synem Janem. Zamieszkują w domu obok pałacu, a babcia dalej rządzi w pałacowej kuchni. Jest lubiana przez rodzinę von Thoss i często dostaje podarunki od hrabiego i jego żony Muriel. Okres międzywojenny mija dosyć spokojnie. Dzieci Balbiny często przebywają w pałacowej kuchni i jak to dzieci, niepomne zakazów buszują po pałacowych komnatach. Czas spokoju mija wraz z wybuchem II wojny.
Jeszcze przed wybuchem wojny hrabina Muriel odesłała trójkę swoich dzieci do rodziny w USA. Nie chciała aby jej synowie zostali żołnierzami hitlerowskiego wojska. Niestety na wojnę zostaje zmuszony pójść najstarszy syn Albiny – Jan ( moja mama twierdziła, że babcia opowiadała iż to hrabia osobiście kazał mu zgłosić się do wojska). Jan nigdy nie wrócił do swojej matki.
Okrutne czasy wojny zbliżyły do siebie 40 letnią kucharkę i 60 letnią Muriel . Ta ostatnia często odwiedzała babcię w jej domu i opowiadała jak bardzo boi się , ze gestapo ją aresztuje, wywiezie do Auschwitz, za to ,że ukrywa swoich synów i pomaga amerykańskim jeńcom. Bała się wychodzić do pałacowych ogrodów, bo twierdziła , ze ktoś ją śledzi.
Musiało być w tym ździebło prawdy , bo 15 marca 1945 roku hrabina popełniła samobójstwo skacząc z pałacowej wieży. Ponoć w tym samym momencie na dziedziniec pałacu wjechał samochód gestapo. Hrabinę pochowano w rodzinnym grobowcu w kościele w Dobrej.
Wspomnienie „ dobrej hrabiny” przetrwało w mojej rodzinie do dnia dzisiejszego , chociażby w takiej opowieści mojej ciotki , córki Albiny:
wujek  ( młodszy brat mojego ojca i ciotki) urodził się w 1939r. , w tym samym dniu co wnuk hrabiny. Niestety nigdy nie zobaczyła swojego wnuka, bo on był w USA, a hrabina nie mogła tam pojechać. Przychodziła wiec do babci i zajmowała się jej maleństwem. Przynosiła mu ubranka, zabawki, chodziła na spacery. Często mówiła , że to jej synek i prosiła moją mamę żeby go jej oddała. Babcia oczywiście nie chciała o tym słyszeć.”
W styczniu 1945 r. do Dobrej zbliżały się wojska radzieckie. Hrabia – wdowiec postanawia uciekać. W tych tragicznych chwilach pamięta jednak o pięknej Albinie i zajeżdża bryczką pod jej dom; „ Bierz dzieci i jakieś koce i wsiadaj. Wyjeżdżam do swojego majątku w Austrii. Jedź ze mną!” . Wyobrażam sobie, ze zrobiło to wrażenie na babci, ale niestety nie pojechała z hrabią. Oprócz swojej trójki dzieci miała wówczas pod opieką trójkę dzieci sąsiadki, która przebywała akurat w szpitalu, a hrabia nie zgodził się by wszyscy pojechali. Odjechał więc sam. Po drodze, gdzieś w okolicach Dzierżoniowa, zabrał do powozu jakąś kobietę z dziećmi, która po wojnie została jego żoną.
Albina wkrótce po odjeździe hrabiego musiała uciekać z Dobrej . Jeszcze raz , już po wojnie, los zetknie ją z rodziną Thoss, ale to inna historia.
Czy gdyby babcia Balbina nie była tak honorowa i odpowiedzialna i pojechała wówczas z hrabią jej historia skończyłaby się podobnie jak tej nieznanej mi kobiety? Czy przed nazwiskiem miałaby von? Jak potoczyłyby się losy jej dzieci i wnuków? I czy byłaby szczęśliwa? Czy bajkowa historia kopciuszka wydarzyłaby się w realnym świecie?
Nie odpowie mi już na te pytania, zmarła kiedy byłam jeszcze mała i bardzo słabo ją pamiętam. Moja mama i siostra wspominają jednak, że do końca życia była bardzo ciepłą i życzliwą ludziom osobą.
                                                             To babcia Balbina z dziećmi.
                                                               ( zdjęcie ocalałe z pożaru)

sobota, 12 października 2013

Na początek...

Genealogia, to moja pasja. Od zawsze właściwie interesowały mnie dzieje własnej rodziny. A dlaczego powstał blog? Ze względów zawodowych powiedziałabym. Jestem nauczycielką historii i zauważyłam, że ostatnio jedyną formą  pisemną jaką  są w stanie zaakceptować moi uczniowie,to właśnie blogi. Chętnie biorą udział w konkursach na pisanie blogów( także historycznych),  pomyślałam sobie, że sama muszę sprawdzić "z czym to się je". Uznałam, że mogę połączyć przyjemne z pożytecznym i  swoje osiągnięcia genealogiczne przedstawić właśnie w takiej formie.