"Znalazłam kartkę z 1910 roku: Panno Helu, wyjechałem i nie powrócę. Igo. A ja znajdę cię, niewierny przystojniaku! Bo dzięki tobie istnieję.
Dlaczego pani kogoś nie wynajmie? – spytała mnie
dziennikarka TOK FM, kiedy w czasie radiowego wywiadu zaczęłam opowiadać jej o
pisanej już kilka lat biografii rodzinnej. Po prostu na pytanie o plany
odpowiedziałam, że siedzę po uszy w starych zdjęciach, listach, a przede
wszystkim w archiwach akt dawnych, jeśli oczywiście jestem w swoim mieście.
Większość czasu, jednak spędzam na podróżowaniu po miejscach, gdzie są – albo
być może są – ślady po moich przodkach. Ponieważ nie prowadzę samochodu, więc
te podróże są długie, PKS-owe i czasem męczące. I z tego powodu właśnie
dziennikarka zapytała mnie, dlaczego kogoś nie wynajmę. Miała na myśli
dziennikarza od wywiadu rzeki, różne firmy tworzące na zlecenie całe drzewa
genealogiczne albo chociaż studentów, którzy mogliby wykonać za mnie część
roboty. Nie pamiętam, co odpowiedziałam dziennikarce, ale z pewnością
wytłumaczyłam, że nie wynajmę, bo ta część pracy jest najlepszą i największą
przygodą, jaka mogła mi się przydarzyć. Zresztą może mówiłam coś o wyzwaniu,
jakim jest taka biografia i o tym, że wyzwanie trzeba podjąć w całości. Teraz,
kiedy piszę ten tekst, a obok mnie na biurku leżą pozbierane po kraju stare
fotografie rodziny razem z kopertami listów albo z pocztówkami do prababci z
1906 roku, kiedy moja praca, choć prawie skończona, wydaje mi się ledwie
zaczęta, mogę chyba odpowiedzieć prościej na pytanie, dlaczego kogoś nie
wynajmę. Bo to rozkosz po prostu.
Dlaczego miałabym oddać komuś takie chwile jak ta, kiedy we
wsi Szczepkowo Borowe zmęczona po podróży z plecakiem natykam się na pierwszego
mieszkańca, a on nazywa się Szczepkowski? Jak mogłabym oddać komuś to doznanie,
kiedy zbierają się wokół mnie Szczepkowscy ze Szczepkowa, a ja w niektórych
odnajduję rysy mojego dziadka? A ten moment, kiedy po szperaniu w książkach
orientuję się, że ci ludzie siedzą tu od bitwy pod Grunwaldem i są
bezpośrednimi potomkami rycerzy pozostawionych tu dla obrony granicy
polsko-niemieckiej, która była tuż za miedzą? Czy mogłabym oddać te rozmowy w
prawdziwie starych domach, przeszukiwanie zdjęć i dokumentów wyjętych ze
starych pudeł? A taki moment na przykład, kiedy w archiwach gubi się wątek
czyjegoś życia, jego akt śmierci jest ostatnim aktem, jaki istnieje, nie ma
więc żadnych danych o rodzicach, i nagle na małym kresowym cmentarzu odnajduje
się ich stary grobowiec?
A bicie serca, kiedy ze starych listów wypada zdjęcie młodej
kobiety z początku wieku – pięknej młodej śpiewaczki operowej – a zaraz potem
drugie, tej samej w towarzystwie młodego człowieka, zakochanej, zdolnej i
pełnej nadziei... Aż chciałoby się krzyczeć: Prababciu! Uciekaj! On ci
nie pozwoli śpiewać w operze!. Jak mogłabym zlecić to komukolwiek?
Szukanie śladów po rodzinie jest jednym z najlepszych nałogów, w jakie można
wpaść. Naprawdę polecam! Oczywiście bywają momenty, kiedy zastanawiasz się, czy
nie za głęboko siedzisz w przeszłości, nie za często obcujesz z duchami.
Otoczona zdjęciami i historią swoich "pra" zaczynam przeżywać ich
życie tak, jakby coś jeszcze dało się zrobić. Widzę dziewczynkę sfotografowaną
na wysokiej gałęzi drzewa. Podpis pod zdjęciem: sierpień 1939.
Jeszcze tylko parę dni, mamo. Potem bomby, tułaczka, strach. Widzę zdjęcie
nieśmiałego chłopca z Suchej Beskidzkiej. Znam też jego świadectwa szkolne –
nie najlepsze, prawdę mówiąc. Ma w oczach jakąś skruchę, to pewnie skutek
ciągłego słuchania: Jędrek, co z ciebie wyrośnie. Patrzę na to
zdjęcie – Jędrek, tato, nie martw się, za kilkadziesiąt lat w Suchej
Beskidzkiej będzie ulica twojego imienia.
Wiele, naprawdę bardzo wiele można się dowiedzieć, śledząc
stare listy rodziny. Milion razy ci pisałam – pisze moja babka do
córki. Ciekawe, moja córka też wszystko przelicza na miliony, chociaż nigdy nie
słyszała swojej prababci. Na czym polega takie genetyczne rozmnożenie? Albo
takie znalezisko: na akcie ślubu dziadka Szczepkowskiego napisano wdowiec. Poszukiwania prowadzą wreszcie do pierwszego aktu ślubu i
do dziwnej klepsydry: Nieutulony zaprasza całą publikę. Publikę?
Nieutulony nie wytrzymał nawet roku żałoby. Z akt wynika, że moja babcia
utuliła go zaledwie kilka miesięcy po zejściu pierwszej. Dla nałogowca nie ma
innej drogi niż odnalezienie fotografii. Udało się wydostać nawet kilka – leży
na hamaku, a dziadek odwrócony jednak od kobiety patrzy gdzieś daleko... Ile
emocji dostarczają zbliżenia twarzy, oczu. Poza tym – jaką niesamowitą
mieszanką krwi, narodowości jestem. Przerzucam skrupulatnie cesarskie i carskie
dekrety, nakazy; gdyby nie one, mój prapradziadek nie przemieściłby się tu,
gdzie poznał swoją żonę, moja prababka nie przyjechałaby do Lwowa, a jej syn
nie dostałby posady, dzięki której zakochał się w mojej babce. Aż głupio powiedzieć,
ale istnieję na świecie między innymi także dzięki rozbiorom. Patrzę na te
kobiety w długich sukniach, takie uroczyste przed fotografem i dopatruję się
swoich rysów, charakteru, temperamentu.
Na jednej z fotografii jakiś młody człowiek stoi oparty o
kolumnę. Aż kusi, żeby poszukać, posprawdzać, kto to jest. Bo niepodobny do
pradziadka. Ten sam chłopak, chociaż na drugim planie, stoi na jakiejś
zbiorowej fotografii. Można się oczywiście powstrzymać od poszukiwań, bo jakie
to ma znaczenie. Ale nałóg to potężna siła. Jakże nie sprawdzić, jeśli się
znalazło taką karteczkę z 1910 roku: Panno Helu, wyjechałem i nie
powrócę. Igo. Kim był? Jak go znaleźć, skoro została tylko fotografia? (...)
to - to jest bardzo mało, jak pisała Jasnorzewska. Nie ma rzeczy
niemożliwych. Znajdę cię, Igo. Po dacie umieszczonej na zdjęciu w zakładzie
fotograficznym, po listach prababki, po dziwnym imieniu, po nazwie miasta, w
którym zrobiono zdjęcie. Ja tam pojadę, poszperam w księgach meldunkowych,
parafialnych, repatriantów niemieckich i w księgach wyznania mojżeszowego.
Choćbym miała wydać biografię później, niż chciałam. Znajdę cię, niewierny
przystojniaku. Przecież dzięki tobie istnieję."
Źródło:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz